Po nagłośnieniu sprawy śmierci 2,5-letniej Dominiki wielu krakowian dowiedziało się, że istnieją nocne przychodnie - pisze "Dziennik Polski". - Jeździłem prosto na szpitalną izbę przyjęć. Dopiero teraz dowiedziałem się, że takie przychodnie w ogóle funkcjonują. Powinno być ich więcej - mówi jeden z pacjentów.
- Ludzie naprawdę nie wiedzą, że my tu na nich czekamy. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek reklamowano nocną opiekę medyczną. Przez to krakowianie z byle katarem jadą do szpitala - komentuje lekarka z poradni przy ul. Łazarza.
- Kiedyś pojechałem z chorym dzieckiem na szpitalny oddział ratunkowy i z wysoką gorączką musieliśmy czekać ponad 5 godzin. Dziś lekarz przyjął nas po niecałym kwadransie czekania. Tak powinno być w każdej przychodni - mówi inny pacjent.
- Niestety, zbyt często krakowianie z błahych powodów domagają się wizyt domowych. Gdy w przychodni zostaje jeden lekarz, bo pozostali pojadą w teren, tworzą się kolejki. Osoby młode i sprawne powinny starać się dotrzeć do lekarza same - zauważa lekarz z ambulatorium przy ul Szwedzkiej.
- Pacjenci źle pojmują nocną i świąteczną opiekę medyczną, która ma być pomocą doraźną w nagłych wypadkach. Zdarza się, że w tygodniu już na godzinę przed rozpoczęciem przyjęć czeka kilkoro pacjentów. Te osoby chcą ominąć kolejki u lekarzy rodzinnych - mówi pielęgniarka w przychodni na os. Jagiellońskim.