Przekroczyłam czterdziestkę. Czuję się jak wrak. Zdaję sobie sprawę, że jeśli będę tak dalej pracować, to się wykończę - opowiada "Gazecie Wyborczej" laryngolog z Szpitala Klinicznego im. Heliodora Święcickiego UM w Poznaniu, która kilkanaście dni temu – po serii dyżurów – upadła na podłogę, uderzyła głową o posadzkę i trafiła na oddział ratunkowy, gdzie założono jej 6 szwów. Zdiagnozowano u niej wstrząśnienie mózgu.
Szpital Kliniczny im. Heliodora Święcickiego Uniwersytetu Medycznego im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Fot. Grzegorz Saczyło [CC BY 3.0], via Wikimedia Commons
– W zasadzie 24-godzinny dyżur zaczynałam co drugi dzień. 4 dni po wypadku zaczęłam kolejny 24-godzinny dyżur. Grafik dyżurów był już ustalony z góry, a ja czułam się na tyle dobrze, że nie chciałam nikogo z kolegów prosić o pomoc - relacjonuje lekarka. - Co miesiąc z trudem spinamy grafik, znalezienie zastępstwa jest szalenie trudne. Szczególnie teraz, kiedy rezydenci w ramach protestu wypowiadają klauzulę opt-out i przestają być „zapchajdziurami” w grafikach szpitali.
- Większość lekarzy, których znam, spędza w pracy podobną liczbę godzin. Dorabiamy nie tylko dlatego, żeby zarobić, mieć pieniądze na kredyt na mieszkanie i auto. To, że tyle pracuję, wynika z solidarności zawodowej: w Polsce dramatycznie brakuje lekarzy, zwłaszcza tych ze specjalizacją. Nie każdy lekarz ma kompetencje, by dyżurować na oddziale. Inni nie czują się na siłach. Chodzi też o rodzaj zobowiązania wobec pacjenta - tłumaczy specjalistka.