Wypowiedź p.o. prezesa NFZ Andrzeja Jacyny, który opowiedział się za wpisaniem do ustawy gwarantowanego czasu rozpoczęcia leczenia, żyje własnym życiem. W mediach nie brak spekulacji, że już wkrótce Fundusz będzie zwracał pacjentom pieniądze za prywatnie wykonane zabiegi (czy odbyte konsultacje lub badania), jeśli czas oczekiwania na świadczenie będzie zbyt długi.
![](https://adst.mp.pl/img/articles/kurier/ca170401-013-4-proc.jpg)
Fot. Cezary Aszkiełowicz / Agencja Gazeta
Na razie nic nie wskazuje, by miało to cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Niestety. Co prawda szef Funduszu rzeczywiście chciałby wpisać do ustawy o świadczeniach zdrowotnych finansowanych ze środków publicznych gwarancje, jak długo pacjent może czekać na poszczególne świadczenia, ale to – na razie – wszystko.
Nic dziwnego. Rozwiązanie, o którym w kontekście wypowiedzi Andrzeja Jacyny mówią eksperci – czyli np. zwrot pieniędzy za wykonane w prywatnej placówce świadczenie, na które czas oczekiwania był zbyt długi – w praktyce zdewastowałoby obecny system ochrony zdrowia, który zachowuje resztki równowagi opierając się na wyzysku kadr medycznych, mierzonym w ilości pracy względem wynagrodzenia oraz ograniczeniach w dostępności do świadczeń.
Gdy kilka lat temu w Brukseli trwały prace nad unijną dyrektywą w sprawie swobodnego wyboru przez pacjentów miejsca i kraju, w którym chcą się leczyć, Polska była jednym z krajów, które robiły wszystko, by zablokować i opóźnić unijne regulacje, które sprowadzają się właśnie do tego, o czym w tej chwili mówi Andrzej Jacyna: pacjenci muszą mieć gwarancje dostępu do świadczeń medycznych w racjonalnym czasie (na pewno nie jest racjonalne kilkunastomiesięczne, lub nawet kilkuletnie oczekiwanie na wizytę u specjalisty, badania czy operacje). Jeśli publiczny system ochrony zdrowia nie jest pacjentowi w stanie zapewnić takiego dostępu, pacjent może sam zdecydować, gdzie skorzysta z leczenia, a następnie przedstawić rachunek za leczenie.
Kraje, w których co do zasady nie ma kolejek oczekujących, nie miały żadnego problemu z implementacją dyrektywy. Dania gwarantuje swoim obywatelom dostęp do rozpoczęcia każdego leczenia w ciągu 30 dni, jeśli jest to niemożliwe, pacjent otrzymuje zwrot kosztów leczenia w klinikach prywatnych (lub za granicą). Tymczasem Polska zaimplementowała dyrektywę tylko częściowo i w sposób daleki od oczekiwań pacjentów. Absurdalnym – ale uzasadnionym ekonomicznie z punktu widzenia płatnika – rozwiązaniem jest np., że NFZ refunduje operacje zaćmy, ale wyłącznie za granicą. Efekt? Polacy jeżdżą leczyć zaćmę do Czech, ale nie tylko w czeskich klinikach: ostatnio w mediach pojawiły się informacje, że za naszą południową granicą powstała już polska placówka specjalizująca się w takich zabiegach.
Wpisaniu do ustawy gwarantowanego czasu dostępu do leczenia musiałaby towarzyszyć decyzja o likwidacji limitowania świadczeń i urealnienie wycen procedur medycznych. A jednocześnie – gotowość, po stronie polityków, do wzięcia odpowiedzialności za przyspieszoną, i niekiedy bardzo bolesną, restrukturyzację bazy szpitalnej. Dziś utrzymywanej – jak oceniają eksperci, nawet w jednej trzeciej – przede wszystkim ze względów socjalnych, albo – jak mówił kilka miesięcy temu wiceminister Piotr Gryza, dla „wspólnototwórczej” roli szpitali. Pieniądze musiałby bowiem płynąć tam (i tylko tam), gdzie szpitale mają niewykorzystany potencjał leczenia pacjentów.
Dyskusja o sieci szpitali nabrałaby wtedy na pewno większego sensu. Bo realnym problemem (a na pewno nie najważniejszym) polskiego systemu ochrony zdrowia wcale nie są i nie byli prywatni świadczeniodawcy „wybierający rodzynki”. Tym problemem jest nieracjonalne rozpraszanie strumieni finansowych na zbyt dużą w stosunku do potrzeb pacjentów liczbę placówek i łóżek szpitalnych – tutaj statystyki są bezlitosne. Od lat.
I choć premier Mateusz Morawiecki mówił we wtorek o „skokowym” wzroście finansowania (choć lepiej rzeczywistość oddaje określenie „pełzający”), tej sytuacji nie zmienią nawet większe publiczne pieniądze. – W ochronie zdrowia nie może być prywatyzacji zysków i upaństwowienia strat – mówił podczas exposé premier, posługując się krążącym od lat wśród finansistów bon motem (do tej pory opisującym sytuację w sektorze bankowym, np. w sprawie toksycznych kredytów walutowych). Problem w tym, że w ostatecznym rozrachunku i zyski i straty w systemie ochrony zdrowia są udziałem pacjentów.