Wśród krytyków nie tyle nawet Izraela jako państwa, co bardziej izraelskiej polityki realizowanej przez populistyczny Likud premiera Netanjahu, pojawia się trudny do zignorowania argument, że wyszkolenie i kompetencje są jedynie efektem ubocznym ciągłego wyścigu zbrojeń, walki z Palestyńczykami, słowem – zinstytucjonalizowanej przez państwo przemocy. Nawet jeśli to prawda, to powszechna służba wojskowa jest doświadczeniem formacyjnym, które uczy m.in. współpracy i odporności na stres w momentach kryzysowych.
Niezależnie od moralnej oceny konfliktu izraelsko-palestyńskiego (warto pamiętać, że od 1993 roku za zdrowie Palestyńczyków odpowiadają władzę w Ramallah), w kwestii zdrowia publicznego Izrael działa i doskonale zdaje egzamin w kryzysie nie tylko na tle regionu, ale i całego świata. I znów wraca kwestia pragmatyzmu: państwo jest systemem naczyń połączonych. Kluczową sprawą pozostaje kwestia identyfikacji i wzmacniania wspólnego mianownika.
W Izraelu jest to przede wszystkim bezpieczeństwo, którego nie można osiągnąć bez silnej gospodarki, skutecznej armii i właśnie ochrony zdrowia. I z drugiej strony – gospodarka oraz wojsko nie będą spełniać swojej roli bez sprawnego systemu opieki zdrowotnej. A system ochrony zdrowia, nie tylko w kwestii COVID-19, nie mógłby uzyskać oczekiwanego poziomu skuteczności bez gwarancji ekonomicznych i elementarnego bezpieczeństwa, które zapewnia armia.
Efektywność izraelskiego systemu opieki zdrowotnej mierzona czasem reakcji, konsekwencją oraz bezkompromisowością podejmowanych decyzji w walce z koronawirusem (masowe szczepienia, niedawne zamknięcie głównego portu lotniczego albo surowe karanie łamiących pandemiczne obostrzenia niezależnie od ich statusu społecznego) jest w Europie i USA atakowana z pozycji moralnych, głównie oceny dysproporcji militarnej, politycznej i finansowej pomiędzy Izraelem i Autonomią Palestyńską.
Pojawiają się nawoływania o sprawiedliwość w zdrowiu, a nawet oskarżenia o „medyczny apartheid”. Nie ma wątpliwości, że sytuacja sanitarna i zdrowotna, również przed pandemią, na terenach Autonomii Palestyńskiej, zwłaszcza w Strefie Gazy, jest trudna lub wręcz skrajnie zła. Dla Izraela z pewnością nie jest to powód do domy.
Abstrahując od zawsze subiektywnych racji moralnych, trudno w bezprecedensowo kryzysowej sytuacji oczekiwać od jednego państwa, by to wspierało inną organizację państwową, która jawnie, aktywnie i często przy użyciu terroru, kwestionuje jego prawo do bezpiecznego istnienia. Nie zmienia to faktu, że Palestyńczycy, a większość z nich nie jest uwikłana przemoc, potrzebują pomocy – medycznej, ekonomicznej i socjalnej.
Jest to jednak bardziej problem całego zaangażowanego w pomoc humanitarną świata i kwestia rozwoju relacji przez autonomiczne władze w Ramallah na różnych poziomach z organizacjami międzynarodowymi – Ligą Państw Arabskich, Organizacją Narodów Zjednoczonych i Światową Organizacją Zdrowia – oraz bilateralnych stosunków z innymi krajami, głównie z Zatoki Perskiej oraz Rosją, z którą Palestyńczycy zawarli umowę na dostawę szczepionek Sputnik-V.
Po swojemu mimo wszystko
Mimo wspólnego wroga i uniwersalnych zagrożeń, od początku pandemii COVID-19 Izrael wybiera własną drogę walki z koronawirusem. Na tej drodze bywały dramatyczne momenty, jak choćby jesienią, zwłaszcza we wrześniu i październiku, gdy Izrael przodował w ponurych statystykach, jeśli idzie o liczbę zakażeń na 100 tys. mieszkańców. Było też sporo zamieszania, gniewu i wzajemnych oskarżeń. Izraelczycy mają serdecznie dość polityki. Zwłaszcza oligarchicznych i uwikłanych w nepotyzm (czyli skrajnie obcych historii i kulturze państwa żydowskiego) rządów Netanjahu – nie ufają Likudowi, a w marcu czekają ich kolejne, trzecie w ciągu dwóch lat wybory.
Izrael nie uniknął również wściekłości przedsiębiorców, którzy cierpią z powodu kolejnych lockdownów. Państwo wciąż musi mierzyć się z buntem i zamieszkami przeciwników obostrzeń, zwłaszcza wśród ultraortodoksyjnych Żydów. To kolejny paradoks Izraela, bo w państwie, w którym funkcjonuje tak mocno rozbudowany aparat siłowy, wojska, policji i służb specjalnych, równolegle istnieją wyspy anarchii – Bnei Barak na wschód od Tel Awiwu, miasteczko Beit Shemesh czy konserwatywna dzielnica Mea Shearim w Jerozolimie.
Wiele kontrowersji, zwłaszcza ostatnio, budzą intencje szczególnie aktywnego na froncie walki z pandemią premiera, który nie tylko chce nadrobić stracony czas (wiosną koronawirus zaskoczył wszystkich przywódców na świecie), ale przede wszystkim powiększyć kapitał polityczny przed wyborami do Knesetu, skutecznie pielęgnując dumę Izraelczyków z dynamicznej innowacyjności i samodzielności własnego kraju, który nigdy się nie poddaje.
„Bibi”, jak nazywa się w Izraelu premiera Netanjahu, oprócz populistycznego rajdu po kraju, otwarcie i wprost, jako bodaj jedyny przywódca na świecie, stwierdził, że może być tak, że okresowe zamknięcia gospodarki będą koniecznym elementem najbliżej przyszłości. Tak długo, dopóki nie zostanie osiągnięta populacyjna odporność. Trudno znaleźć w Europie szefa rządu czy prezydenta, który, zwłaszcza przed wyborami, podjąłby aż takie ryzyko.
„Naród start-upów”, jak nazywa się Izraelczyków, ceni samodzielność i dramatycznie serio traktuje zaklęcie mówiące o tym, że nie ma zadań niewykonalnych. Tak było zarówno wtedy, gdy pod koniec lat 40. opracowano unikalną technologię nawadniania pustynnych terenów Izraela, jak i wtedy, gdy Izraelczycy zbudowali reaktor jądrowy w Dimonie, odnieśli spektakularne zwycięstwo w wojnie sześciodniowej, oraz – to już całkiem niedawno – zorganizowali jeden z najlepszych na świecie systemów profilaktycznych badań genetycznych.
W sposobie, z jakim Izrael walczy z pandemią, jest wiele elementów, które są w równym stopniu inspirujące dla innych, co trwale wpisane w ducha budowy nowoczesnego państwa. Choćby to, że Izrael skutecznie uzyskuje sześć dawek, zamiast „przepisowych” pięciu z jednej fiolki szczepionki Pfizera. Wiele krajów stosowało tę metodę, ale żaden nie uczynił z tego powszechnej reguły. Skąd się to bierze? Pomysłowość i jednocześnie przekonanie, że się uda, bo musi – bo nie ma innej możliwości. Kilka miesięcy temu rozmawiałem z Efraimem, emerytowanym informatykiem, który wychował się w kibucu na północy Izraela, o uciążliwej w każdych warunkach sprawie remontu domu. Zapytałem go, dlaczego sam remontuje dom, mimo że mógłby wynająć profesjonalnych robotników. Usłyszałem wówczas odpowiedź, która cały czas dźwięczy mi w uszach: „Gdybym nie potrafił sam zbudować i remontować własnego domu, ten dom nigdy by nie powstał”. Mimo wszystkich kontrowersji i ewidentnych błędów władz Izraela w walce z koronawirusem, życzyłbym sobie w Polsce podobnej determinacji i pomysłowości.